Siedzimy w busie, wsiadają kolejne osoby, Nepalczycy – instruktorzy, uczestnicy [z Anglii, Izraela]. Wsiadają dwie grubaski [jeszcze delikatnie o nich..], myślimy: no, mamy i kucharki. Wsiada stary, chudy, ledwo idący dziad – cóż, tego nie rozgryźliśmy, które skrzypce ma grać na tej wycieczce…
Pontony załadowane, kapoki i kaski założone, ekspresowa lekcja komend obowiązujących na wodzie, więc wodujemy. I co się okazało? Te dwie „grubaski” to nie były żadne kucharki. Jak się później dowiedzieliśmy, to jakieś dwie lafiryndy, które się „opiekują” owym starym, na wpół żywym dziadkiem, żeby go skubać :] Tylko po co im był rafting ??? Nie próbowały go utopić..do dziś nie wiemy. No i pech chciał, że jedna z nich i ten stary kaleka [po operacji jakiejś w ogóle] stały się częścią naszej załogi. Ja, Marta, Dominika, Karolina, staruch, leniwa lafirynda i nasz sternik. Dziadkowi od razu zabraliśmy wiosło bo tylko przeszkadzał. Gruba udawała, że wiosłuje, więc co raz więcej słyszała uwag z naszej strony, ale nic sobie z tego nie robiła. Oj dużo komicznych scen podczas całego spływu zapewniła nam ta trójka.
Rzeką mieliśmy do pokonania ok. 40 km, podzielone na dwa dni. Seti płynie szerokim, kamienistym kanionem otoczonym dżunglą. Mijaliśmy wodospady, przepływaliśmy pod bujajacymi sie mostami, którymi miejscowi przeprawiają się na drugą stronę, widzieliśmy kolorowe ptaszki :] Wszystko z pokładu pontonu „ZAJEBIŚCIE TEAM” [nowe słowo, którego nauczyliśmy DEEPEK’A – przezabawnego instruktora od kajaków, który rewelacyjnie umilał nam czas podczas wieczornej integracji uczestników].
............cd mam nadzieje wkrotce.. SZYBKOSC NETA TU = WIELKA KUPA SLONIA !!
no to c.d. ;]
Przystanek na lunch mielismy na malej kameralnej plazy przy samej rzece. Przewodnicy elegancko przygotowali szybka strawe; ladnie podane, 5 misek do plukania talerzy - rewelacja. Pare minut wczesniej nad brzegiem widzielismy ceremonie pogrzebowa, taka sama jak w Waranasi. Jeszcze z lanczowej miejscowki widac bylo dym pogrzebowy, no ale coz.. jak mowil moj tato: psy szczekaja, karawana jedzie dalej. U nas tez niektorzy mieszkaja przy cmentarzach i normalnie zyc musza. Atmosfera nie zostala wiec zaklocona. Mnie do lez rozbawila jedna z grubych lafirynd obciazajacych nasze pontony. Inni sie nawet zmartwili i rzucili na ratunek, ale jak widzilem ja tonaca metr od brzegu w kamizelce ratunkowej, to nie moglem sie powstzrymac od smiechu. Pytam po raz kolejny: CO ONE TAM ROBILY??
Tak bardzo chcialem aby staruch lub ktoras z jego muz wypadla za burte [albo najlepiej cala trojka] ze los pokaral mnie. Na ostatnich "wertepach" przed obozem wypadlem z pontonu na skalki. Zadnych obrazen nie odnioslem. Posiedzialem moment na skale posrodku rzeki bo jeden z instruktorow wskazywal mi abym rzucil sie z pradem a drugi kazal czekac, az podplynie po mnie swoim kajakiem. Finalnie wrocilem holowany do swojej zalogi :]
Oboz, w ktorym nocowalismy, znajdowal sie w super cichym i malowniczym miejscu. Malutka wioska, bujajacy sie most nad rzeka, wzgorza porosciete dzungla - tak spedzilem swoja pierwsza noc pod golym niebem w dzungli. Ow gole niebo oddzielal tylko odworocony ponton podparty wioslami i naciagnieta plandeka. Uroczo. Wieczor umilili nam mieszkancy pobliskich chat, ktorzy spiewali piosenki [a wlasciwie ciagle jedna, ale fajnie wpadajaca w ucho]. Jak na dyskotece w podstawowce, troche niesmialo, ale w koncu wiekszosc uczestnikow splywu pobujalo z sie wesolymi lokalnymi dzieciakami. Polalo sie tez troche rumu od instruktorow i pekla ZUBROWKA wieziona z Polski [UWAGA: FOTO NA KAROLI BLOGU TO MISTYFIKACJA - nawet jedynego drinka mi ktos buchnal!!].